07 - Zbigniew Nienacki - Nowe przygody Pana Samochodzika (Pan Samochodzik i Kapitan Nemo), Nienacki Zbigniew
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zbigniew Nienacki
Nowe przygody Pana Samochodzika
ROZDZIAŁ PIERWSZY
SPOTKANIE U PRZEPRAWY • PAN, KTÓRY ZNA SIĘ NA WSZYSTKIM • PIERWSZA PRZYGODA • GANG CZARNEGO FRANKA • TCHÓRZ • BIAŁY JACHT • JEGO
WYSOKOŚĆ KSIĄŻĘ SPINNINGU • TAJEMNICZY LIST • KIM JEST KAPITAN NEMO • SZARY ŚLIZGACZ
Na początku lipca w pachnącej skwaśniałym piwem gospodzie ludowej „Nad Jeziorakiem” zebrało się bardzo liczne towarzystwo. Prom, który na drugą stronę, dość wąskiego w tym miejscu, jeziora przewoził samochody i podróżnych, był właśnie zepsuty i obiecywano go uruchomić nie wcześniej niż za godzinę, więc kto tylko nadjechał albo natychmiast wracał, decydując się nadrabiać czterdzieści kilometrów drogi wokół jeziora, albo też pozostawał, czekając na naprawę. W chłodnym wnętrzu gospody pił piwo lub oranżadę, jadł kiełbasę z musztardą, nic bowiem innego do picia i do jedzenia tam nie było.
Mój wehikuł zajmował drugie miejsce w niezbyt długim rzędzie samochodów stojących na podjeździe do promu. Wyprzedzała mnie stara, zdezelowana ciężarówka z jakiegoś mazurskiego pegeeru, którą przyjechała dwunastoosobowa grupa chłopców i dziewcząt. Z początku sądziłem, że młodzież ta jedzie do prac polowych, ale po chwili widząc jak zdejmują z samochodu plecaki, pogniecione menażki i poobtłukiwane kociołki, zorientowałem się, że grupa ta przyjechała autostopem na wyraj nad Jeziorak.
Zapewne dopiero co rozpoczęli swoją letnią włóczęgę, bo mieli jeszcze pieniądze; obsiedli jeden wielki stół w gospodzie i obficie raczyli się piwem, hałasując przy tym i używając niewybrednego słownika uliczników.
Tuż po mnie nadjechały dwa osobowe samochody: syrena i wartburg z warszawskimi rejestracjami. Przykręcony do dachu syreny bagażnik aż uginał się pod ciężarem sprzętu kempingowego: worków ze śpiworami, namiotami, nadmuchiwanymi materacami. Wartburg zaś ciągnął za sobą dwukółkę, na której spoczywała nieduża łódka.
Mimo przebytej drogi samochody lśniły czystością, a łódka wyglądała na jeszcze nie używaną. Z syreny wysiadła para w średnim wieku: on — szczupły, szpakowaty, z zaaferowaną, a jednocześnie dumną miną „niedzielnego kierowcy”, który po raz pierwszy w życiu odbył własnym samochodem aż tak wielką trasę: z Warszawy na Mazury, ona — wysoka, chuda, w okularach, przypominająca starą Angielkę z filmowych komedii. Z wartburga wytoczyła się korpulentna pani, a zza kierownicy wysiadł gruby starszy pan z wąsikami i straszliwym marsem na czole.
Jego widok mógł wywołać paroksyzm śmiechu u każdego obieżyświata. Nosił bluzę, jaką nabyć można w zagranicznych sklepach rybackich, upstrzoną dziesiątkami mniejszych i większych kieszonek. Podobnie bogate w kieszenie miał spodnie. A ponieważ
wszystkie kieszenie były wypchane, wydawało się, że osobnik ten jest jakby miniaturą
wielkiego domu towarowego; można by się u niego zaopatrzyć nie tylko w szpulę
nici żądanego koloru, ale i w igłę żądanej grubości, każdy rodzaj haczyka do wędki,
kamienie do zapalniczek, sznurki, żyłki, składane wieszaki do ubrania, sprężynki do
spinningu, nożyczki, sznurowadła do butów, tasiemki, agrafki i tym podobne akcesoria,
łącznie z zapasowymi śledziami do namiotu.
Miałem niemal pewność, że pan ten przez dwa tygodnie przygotowywał się starannie
do urlopu, uwzględniając każdą sytuację, jaka mu się może przydarzyć na kempingu.
A więc w lewej górnej kieszeni nosił na pewno zapalniczkę na benzynę wraz z
zapasowymi kamieniami. Na wypadek gdy benzyna się wyczerpie, w prawej dolnej kieszeni
trzymał zapalniczkę na gaz. A gdyby i ona przestała działać, w prawej górnej kieszeni
krył pudełeczko zapałek. Byłem też przekonany, że gdy już rozbije swój namiot,
okaże się, że właśnie zapomniał zabrać czegoś niezwykle ważnego i nieodzownego.
U szerokiego pasa wisiał mu przyrząd stanowiący skrzyżowanie toporka z piłą,
saperką, młotkiem i nożem fińskim. U drugiego boku kołysał się na łańcuszku ogromny
scyzoryk o kilku ostrzach i jakiś składany aparat, którego przeznaczenia nie znali chyba
sami producenci. Na przegubie lewej ręki nosił zegarek, a na przegubie prawej tkwiła
busola. Na nogach miał papucie wełniane ręcznej roboty ze specjalnie przyszytymi
podeszwami.
Gdy tylko wysiadł z wozu, żona podała mu buty. Pan spojrzał najpierw na zegarek,
potem na busolę.
— Jedziemy w prawidłowym kierunku — rzekł do pary z drugiego wozu. A potem
zdjął papucie i wzuł trzewiki.
— Uważam — rzucił pod adresem szpakowatego pana, zapewne swego przyjaciela
— że twoja żona również powinna ci uszyć podobne papucie. Gdy prowadzisz
samochód i trzymasz nogę na gazie, nie męczy ci się stopa. O nogi należy dbać podczas
podróży. Pamiętaj: na kempingu noga rzecz najważniejsza. Na obolałych nogach
niczego nie zdziałasz.
Mówił to takim tonem, jakby przyszedł tu z Warszawy pieszo, a nie przyjechał
samochodem.
Gdy dowiedział się, że prom będzie czynny nie wcześniej niż za godzinę, srogi
mars na jego czole jeszcze bardziej się pogłębił. Wspólnie ze swoją małą gromadką
wkroczył do gospody ludowej, głośno przemawiając do przyjaciela:
— Pamiętaj, Kaziu, że podczas upału nie wolno pić piwa ani oranżady, gdyż to
tylko wzmaga pragnienie. Należy pić albo czarną kawę, albo gorzką, mocną herbatę.
Urwał, zobaczył bowiem mnie, siedzącego przy stole i zapijającego oranżadą kiełbasę
z musztardą.
— O, właśnie — wskazał mnie palcem — ten pan nie ma doświadczenia turystycznego.
Będzie przez cały dzień odczuwał narastające pragnienie.
Bezradnie rozłożyłem ręce.
— Niestety, szanowny panie, w tej gospodzie nie ma ani czarnej kawy, ani gorącej
herbaty.
Oko grubego pana błysnęło triumfująco.
— Słyszycie? — zawołał do swej gromadki. — Oto przykład braku doświadczenia
turystycznego. Co bowiem cechuje prawdziwego turystę? Otóż cechuje go przezorność.
Prawdziwy turysta wozi ze sobą w jednym termosie czarną kawę, a w drugim gorącą
herbatę. Miła Myszko — zwrócił się do żony — czy możesz nas poczęstować herbatą?
Z uznaniem pokiwałem głową i uśmiechnąłem się życzliwie do „doświadczonego
turysty”. Uważam ten gatunek ludzi za dość denerwujący, ale dla przyrody są oni zupełnie
nieszkodliwi. Jeszcze się nie zdarzyło, aby taki pedantyczny i dokładny turysta
pozostawił na swym kempingu nie zakopane puszki po konserwach albo zaprószył
ogień w lesie.
Pan Anatol — takim imieniem zwali go żona i przyjaciele — zagarnął swoją gromadkę
do sąsiadującego z moim stołu i począł raczyć ich napitkiem z termosu. A ponieważ
życzliwie odniosłem się do jego słów, nawet przede mną postawił plastykowy
kubeczek z herbatą.
— To chyba pański samochód stoi przed gospodą? — zapytał mnie uprzejmie i nie
czekając na odpowiedź oświadczył: — Sam pan go zbudował, prawda? Od razu, na
pierwszy rzut oka widać, że zrobiony został na silniku motocyklowym. Szybkość zapewne
ma bardzo ograniczoną, ale zawsze to cztery kółka i na rybki można się wybrać.
Nie zaprzeczyłem. Nie chciałem pozbawić go wrażenia, że jest znawcą motoryzacji.
Stanowił klasyczny typ „besserwissera”[1], wdać się z nim w dysputę, znaczyło
— obrazić go śmiertelnie.
Od dalszej rozmowy z panem Anatolem uratowało mnie wejście siedemnastoletniej
dziewczyny, która przed gospodę zajechała na rowerze. Była to ładna, szczupła blondynka
z grubym, jasnym warkoczem na plecach. Do bagażnika roweru przytroczoną
miała odrapaną walizkę. Wyglądała na osóbkę, która pierwszy raz w życiu samodzielnie
wyruszyła na wczasy.
Jej wejście powitał ryk popijających piwo wyrostków.
— O, nowa laleczka! — wrzeszczeli. — Dzieweczko, chodź do nas. Przysiądź się
do wesołej kompanii. Z nami nie zginiesz, laleczko! Chodź do nas, Czarny Franek cię
zaprasza.
Na ustach dziewczyny pojawił się pogardliwy grymas, jej twarz spochmurniała. W
odpowiedzi na wrzaski wyrostków wzruszyła ramionami i skierowała się do mojego
stołu, jedynego zresztą z wolnymi miejscami.
— Czy mogę się przysiąść? — zapytała.
A kiedy skinąłem głową, usiadła na brzeżku krzesełka. Z przewieszonej przez
ramię torby wyjęła dwie kanapki owinięte w bibułki, rozłożyła posiłek na stole i podeszła
do bufetu, aby zamówić coś do picia.
Banda wyrostków ciągle nie dawała jej spokoju, gestami i wrzaskiem zapraszając
dziewczynę do swego stołu. Nie reagowała na ich zaczepki, wzięła od bufetowej butelkę
oranżady i wróciła z nią do mego stołu.
— To pani znajomi? — zagadnąłem ją.
Spojrzała na mnie zdumiona.
— Nie znam ich w ogóle.
Chciałem zapytać, z jakiego miasta przyjechała, ale w tym momencie od stołu wyrostków
podniósł się chłopak z ogromną czarną czupryną, która upodabniała go do
kruka z rozpostartymi skrzydłami. To był chyba ów Czarny Franek.
Podszedł do nas, kołysząc się jak marynarz, z rękami głęboko wsuniętymi w kieszenie
brudnych dżinsów.
— Czemu nie słuchasz naszych głosów, laleczko? — zagadnął dziewczynę pochylając
się ku niej. — Jest nas trzynaście osób, a trzynastka, jak wiesz, to feralna
liczba. Ty byłabyś czternasta.
— Nie życzę sobie waszego towarzystwa — burknęła dziewczyna.
Czarny Franek aż wyprostował się, jakby go ktoś dźgnął w plecy.
— Tylko nie podskakuj — warknął. — Chyba słyszałaś o gangu Czarnego Franka?
— Nie słyszałam — odpaliła.
Z ubolewaniem pokiwał głową.
— Znaczy się, panienka gazet nie czytuje, niewykształcona osóbka. Bo w „Ekspresiaku”
duży artykuł wydrukowali o gangu Czarnego Franka z Ochoty. Że niby spokoju
przez nas nie ma w całej dzielnicy. To ja jestem Czarny Franek, rok poprawczaka mam
za sobą — powiedział z taką dumą, jak żołnierz o bojowych odznaczeniach.
Dziewczyna znowu lekceważąco wzruszyła ramionami, co mocno ubodło chłopaka,
tym bardziej że cała banda przysłuchiwała się ich głośnej rozmowie.
Śliczna ruda dziewczyna w bluzeczce o palącej jak ogień czerwieni z niezadowoloną
miną obserwowała zachowanie się Czarnego Franka. Teraz pogardliwie wzdęła
wargi i krzyknęła:
— Daj jej spokój! Czy nie widzisz, że to prowincjonalna gęś?
Chłopak roześmiał się, do wtóru zabrzmiał ryk jego bandy.
— A więc panienka jest prowincjonalną gęsią? Ale teraz panienka już wie, kto ja
jestem. A skoro grzecznie zapraszam, to należy słuchać. No, jazda! — krzyknął i mocno
chwycił dziewczynę za ramię.
Podniosłem się od stołu.
— Stop, młody człowieku. Maszeruj na swoje miejsce i zostaw tę panią w spokoju.
Czarny Franek poczerwieniał z gniewu.
W gospodzie zapadła taka cisza, że usłyszałem szept pani Anatolowej:
— Błagam was, nie wtrącajcie się. To są chuligani...
Pan Anatol rozejrzał się dookoła bezradnie. Widać było, że ma wielką ochotę dać
folgę swoim przyzwyczajeniom do pouczania wszystkich. Teraz była ku temu szczególna
i może właściwa okazja. Ale zobaczył ponure, zacięte miny wyrostków i chyba
tchórz go obleciał.
Odwrócił się do mnie plecami, jakby dając wszystkim do zrozumienia, że on się do
niczego nie wtrąca.
„Tchórz” — pomyślałem o nim z pogardą. I natychmiast straciłem całą sympatię dla
niego i jego nauk.
A dziewczyna? Zauważyłem, że przybladła. Później zerknęła na mnie, rzuciła spojrzenie
na Czarnego Franka. I raptem zrobiła coś, co wprawiło mnie w bezbrzeżne zdumienie.
Wstała od stołu i powiedziała do chłopaka:
— Ostatecznie mogę się do was przysiąść. Nawet ciekawa jestem, co z was za
kompania...
I poszła do ich stołu, gdzie cała banda przywitała ją nieludzkim wrzaskiem. Czarny
Franek skrzywił twarz w grymasie pogardy i odchodząc za dziewczyną, rzucił w moją
stronę:
— No i po co pan się wtrąca, panie starszy?
Poczerwieniałem.
— Taka jest ta dzisiejsza młodzież — mruknął głośno pan Anatol.
Drobnym truchcikiem przydreptała do mnie bufetowa w brudnym fartuchu.
— O Boże, jaki pan nieostrożny — złożyła modlitewnie ręce i oparła je na wydatnym
brzuchu. — Przecież mogła z tego wyniknąć straszna awantura. Ja ich znam, tę
bandę Czarnego Franka. Oni tu już byli w ubiegłe lato, cały miesiąc grasowali nad Jeziorakiem,
zanim ich milicja nie uspokoiła. A co szkód narobili! Kilka łódek ukradli i rozwlekli
po całym jeziorze, wybierali rybakom ryby z sieci. A tak przy tym sprytnie to robili,
że milicja nie potrafiła im niczego udowodnić i nie mogli ich zamknąć w kryminale. Teraz
znowu tu wrócili. O, niewesołe się nam lato zapowiada. Wystraszą turystów i zarobki
będą mniejsze.
Uważniej niż dotąd popatrzyłem na wrzeszczącą gromadę. A więc nie była to po
prostu banda rozwydrzonych chłopaków i dziewcząt, ale już przestępcy. Gang łobuzów i
chuliganów, a nawet złodziejaszków. A przecież żaden z nich nie miał więcej niż siedemnaście
lat. Czarny Franek wyglądał nawet trochę młodziej.
„Co skłoniło chłopaka do wkroczenia na taką drogę?” — zastanawiałem się. Albo ta
ruda dziewczyna w czerwonej bluzeczce. Prezentowała bardzo subtelny typ urody,
dłonie miała delikatne, włosy starannie uczesane, nosiła eleganckie sztruksowe
spodnie. Wyglądała, jak to się kiedyś mówiło, na „panienkę z dobrego domu”. I skąd
ona znalazła się wśród tego wilczego stada?
Wrzask wyrostków nagle ucichł. Któryś z chłopaków zobaczył przez okno, że do
brzegu przybija duży, biały jacht. Cała banda natychmiast wypadła z gospody. Blondynka
z warkoczem także wyszła z nimi na brzeg. Wyglądało na to, że świetnie się
czuje w nowej kompanii.
— Uff — głośno, z ogromną ulgą odsapnął pan Anatol. I zaraz obudziła się w nim
ochota do pouczeń.
— Najlepiej trzymać się od nich z daleka — odezwał się do mnie. — Na szczęście
Jeziorak to bardzo duże jezioro i można będzie jakoś unikać spotkania z nimi. A swoją
drogą, dlaczego milicja nie zrobi porządku z takimi łobuzami?
Rozgniewało mnie to gadanie. Byłem na niego zły za tchórzostwo.
— Najbliższy posterunek milicji jest, o ile wiem, o piętnaście kilometrów stąd. A
zresztą milicja nie może być wszędzie i nie trzeba jej wzywać w wypadku każdego grubiaństwa.
Wystarczy, jeśli obywatele właściwie zareagują w odpowiednim momencie,
zamiast odwracać się plecami, gdy widzą zło.
Obraził się. Jego żona pośpieszyła mu z odsieczą.
— Uważamy — powiedziała — że każdy powinien pilnować swojego nosa. Co
pana obchodziła ta dziewczyna? Wtrącił się pan i kto wie, czy nie doszłoby do bójki. A
ta dziewczyna okazała się nie lepsza od tamtych.
Wzruszyłem ramionami. Uważałem, że postąpiłem słusznie, niezależnie od tego,
jak zachowała się blondynka z warkoczem. Ale nie miało sensu przedłużanie dyskusji z
panią Anatolową. Udałem, że i mnie zainteresował jacht przybijający do brzegu i przesiadłem
się bliżej okna.
Jacht był piękny — biały, wysmukły. Motorowo-żaglowy. W tej chwili przypłynął na
motorze. Półnagi, brodaty mężczyzna zarzucił cumę na pal, a młoda kobieta wysunęła z
jachtu drewniany trap. Potem z kabiny wyszedł młodzian mający na oko około dwudziestu
dwóch lat — chudy, blady, wymoczkowaty. W jego sylwetce nie było nic ze
sportowca-wodniaka, choć na głowie nosił czapkę jacht-klubu i był chyba kapitanem
jachtu.
Te trzy osoby stanowiły całą załogę jachciku. Po trapie przemaszerowali na brzeg i
skierowali się do gospody. Banda wyrostków przyglądała się przybyszom w niemym zachwycie,
zapewne ów jacht bardzo im zaimponował. Wymoczkowaty młodzian dostrzegł
ten zachwyt, wyprostował się dumnie i odtąd starał się iść rozkołysanym krokiem
starego wilka morskiego.
Do gospody wkroczyli gęsiego. Na przedzie wymoczek, za nim młoda kobieta, na
końcu zaś półnagi Brodacz. Młoda kobieta nie odznaczała się urodą, ale nosiła piękny
kostium kąpielowy. Skórę miała opaloną, kontrastowały z nią utlenione na biało włosy.
Lecz mimo, że przypłynęła na jachcie, dałbym sobie głowę uciąć, że jej opalenizna powstała
od promieni solluxu. Wyglądała, jakby dopiero wczoraj wsiadła na jacht. Upewniłem
się co do tego jeszcze bardziej, gdy zobaczyłem jej straszliwie długie i starannie
wymalowane paznokcie. Z takimi paznokciami nie rozpina się żagla ani nawet nie
gotuje posiłków na wodniackim szlaku.
Tylko półnagi Brodacz robił wrażenie sportowca-wodniaka, choć nie nosił białej
czapki, lecz wyszarzałą od słońca dżokejkę. Przez opalone, prawie czarne ramię przewieszoną
miał kamerę filmową, z którą zdawał się nigdy nie rozstawać, jak operator
kroniki filmowej.
Razem z nimi powróciła do gospody banda wyrostków. Dziewczęta i chłopcy opanowali
już swój zachwyt dla jachtu i zaczęli się prześcigać w zaczepkach wobec przybyłych.
Nie były to jednak ordynarne okrzyki, a po prostu bardzo smarkaczowskie zawołania
w rodzaju: „Panie, niech mnie pan sfilmuje”! „Ile kosztuje taki statek?” „Jak szybko
się na nim płynie?” „Może nas państwo ze sobą zabiorą?”.
Przybyli nie reagowali na te zaczepki. Wymoczkowaty kapitan podszedł do bufetu i
obwieścił gromko:
— Chcemy kupić dwie skrzynki piwa. Zapłacę za butelki i za skrzynki. Zabierzemy
je na jacht, jest taki upał, że nawet na wodzie można ducha wyzionąć z pragnienia.
Bufetowa miała na składzie tylko jedną skrzynkę z butelkami pełnymi piwa. Przyniosła
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]-
Archiwum
- Home
- 07 6 skarby, Skarby Podkarpacia(podkarpackie)
- 07. Susan Elizabeth Phillips- Urodzony uwodziciel, Susan Elizabeth Phillips-lubię ją
- 07. Seks jako wyraz jedności małż. Sonda uliczna Film Pulikowskiego - Miłość bez leku, 7. Seks jako wyraz jedności małżeńskiej
- 07 2010, 2010
- 07 Rozklad-panstwa Adolf-Kliszewicz, Kliszewicz Adolf
- 07.Alfred Szklarski - Tomek u źródeł Amazonki, SZKLARSKI ALFRED
- 07. Choroby dróg moczowych, MEDYCYNA NATURALNA - O. ANDRZEJ CZESŁAW KLIMUSZKO, Wróćmy do ziół leczniczych - O. ANDRZEJ CZESŁAW KLIMUSZKO
- 07. GT i9300 TSHOO 7, Samsung GALAXY S3 GT-I9300, i9300 Service Manual
- 07 Bova Ben Planety 03 - Saturn, Bova Ben
- 07. Mery Jo Putney - Idealna róża, Putney Mary Jo
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- gabrolek.opx.pl