0668. DUO Carr Susanna - Zaginiony szmaragd, harlequin

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Susanna CarrZaginiony szmaragdTłu​ma​cze​nie:Wie​sław Mar​cy​siakROZDZIAŁ PIERWSZYW ciem​nym ka​sy​nie mi​go​ta​ły neo​no​we świa​tła. Zim​ne po​wie​trze wy​peł​niał ty​to​-nio​wy dym i woń słod​kich drin​ków. Z gło​śni​ków na cały re​gu​la​tor nada​wa​no Fran​kaSi​na​trę.Więc tak wy​glą​da pie​kło. Tra​vis Cain au​to​ma​tycz​nie lu​stro​wał salę, cho​ciaż niespo​dzie​wał się na​głych ru​chów ze stro​ny sta​łych by​wal​ców. Więk​szość z za​mglo​ny​-mi oczy​ma sie​dzia​ła przy sto​łach i przed au​to​ma​ta​mi, cze​ka​jąc na coś… na co​kol​-wiek.– Mógł​bym te​raz ro​bić co in​ne​go – mruk​nął.– To praw​da. – Jego przy​ja​ciel Aron ski​nął gło​wą nad owo​co​wym drin​kiem. – Alejak czę​sto masz szan​sę za​ra​biać, je​dy​nie sie​dząc.Ła​two było mó​wić Aro​no​wi, ale Tra​vis ni​g​dy nie mógł usie​dzieć.– Wiesz, co mógł​bym ro​bić? Ska​kać w wing​su​it[1]w Al​pach.– Jak byś miał tyle for​sy, żeby po​le​cieć do Szwaj​ca​rii – po​wie​dział Aron i dał znakkru​pie​ro​wi blac​kjac​ka, pro​sząc o ko​lej​ną kar​tę.– Sur​fo​wać na Ta​sma​nii. – Tra​vis uśmiech​nął się na myśl o błę​kit​nej wo​dzie.– Już to ro​bi​łeś. – Aron wes​tchnął, kie​dy prze​grał par​tię. – Ni​g​dy się nie po​wta​-rzaj.– Wi​dzia​łem coś o sko​kach na bun​gee. – Ska​kał już, więc nie było to wiel​kie wy​-zwa​nie, ale lep​sze od sie​dze​nia w ka​sy​nie.– Sta​ry, to jest Las Ve​gas. Po co masz to ro​bić, sko​ro wszyst​ko masz pod no​sem?Roz​ryw​ka. Ta​nie drin​ki. Za​bie​gi w spa.Spa? Mó​wił po​waż​nie? Tra​vis zer​k​nął na dłoń przy​ja​cie​la i za​uwa​żył wy​pie​lę​gno​-wa​ne pa​znok​cie. Spoj​rzał na Aro​na z prze​ra​że​niem i za​uwa​żył wszyst​ko, po​cząw​-szy od dłu​gich blond wło​sów po za​dba​ną bród​kę. Kie​dyś Aron miał ręce po​kry​te zie​-mią od po​szu​ki​wa​nia skar​bów, a te​raz cho​dzi na ma​ni​cu​re?– Co się z tobą sta​ło? Nie chcesz przy​gód?– Po​trze​bu​ję kom​for​tu. Od chwi​li, kie​dy spły​nę​li​śmy ka​ja​kiem z wo​do​spa​du. –Aron za​mknął oczy i wzdry​gnął się na to wspo​mnie​nie. – Głu​po​ta.To cud, że prze​ży​li.– Ze​sta​rza​łeś się. Zro​bi​łeś się ostroż​ny. Oże​ni​łeś się.– Zmie​ni​ły mi się prio​ry​te​ty i wiem, cze​go na​praw​dę chcę w ży​ciu – po​pra​wił goAron. – Mam więk​sze ma​rze​nia.Więk​sze? Tra​vis chciał par​sk​nąć. Ra​czej bez​piecz​niej​sze. Jego przy​ja​ciel te​razda​wał upust swej bra​wu​rze w ha​zar​dzie. Nie​ste​ty, oka​zał się w tym do​bry.– Po​cze​kaj, aż się oże​nisz – Aron dał znak kru​pie​ro​wi, pro​sząc o kar​tę – a do​wieszsię, o co mi cho​dzi.– Ni​g​dy. – Ko​bie​ty chcia​ły od nie​go tyl​ko jed​no: do​brej hi​sto​ryj​ki do opo​wia​da​niaprzy​ja​ciół​kom. Skok w bok, wa​ka​cyj​na przy​go​da; nie prze​szka​dza​ło mu to.Tyl​ko te naj​od​waż​niej​sze sta​ra​ły się, żeby zwią​zek trwał dłu​żej. Miał ich kil​kaw prze​szło​ści i pró​bo​wał żyć w jed​nym miej​scu z jed​ną ko​bie​tą. Oka​zał się okrop​ny.Nic dziw​ne​go.Jego byłe szyb​ko orien​to​wa​ły się, że nie da się go udo​mo​wić. Sta​ra​ły się. Chcia​ły,żeby wpro​wa​dził eks​cy​ta​cję i przy​go​dę do co​dzien​ne​go po​rząd​ku, ale jed​no​cze​śnieod​rzu​ca​ły cha​os w ży​ciu. Jego nie​spo​ży​ta ener​gia tra​ci​ła urok, a wręcz iry​to​wa​ła.– Tra​vis? – Aron ude​rzył go lek​ko w ra​mię. – Słu​chasz mnie?Nie​na​wi​dził sie​dzieć w bez​ru​chu. Wte​dy my​ślał tyl​ko o błę​dach i o tym, cze​go ża​-ło​wał.– Nie, ale po​zwól, że zgad​nę. Nie ufasz ochro​nie ho​te​lo​wej.– Po tym, co się wy​da​rzy​ło w Rio? Nie. Zło​dzie​je prze​cze​sa​li mój po​kój i pra​wiezna​leź​li szma​ragd. Do​brze, że mia​łem go przy so​bie tam​tej nocy.Taki sam pro​blem do​ty​czył wszyst​kich ko​le​gów, któ​rzy się ustat​ko​wa​li, po​my​ślałTra​vis, po​pi​ja​jąc piwo z bu​tel​ki. Może im za​zdro​ścił, że zna​leź​li współ​to​wa​rzysz​kęży​cia, ale ustat​ko​wa​nie się ozna​cza​ło jed​no​staj​ność. Te same roz​mo​wy. To samoopo​wia​da​nie przy​gód. Ko​le​dzy byli z tego za​do​wo​le​ni, ale on po​trze​bo​wał wię​cej hi​-sto​rii do opo​wia​da​nia.To tyl​ko kwe​stia cza​su, za​nim Aron za​cznie opo​wia​dać o szma​rag​dzie upchnię​tymw kie​sze​ni Tra​vi​sa. Jak wy​grał go od bez​względ​ne​go fa​ce​ta o na​zwi​sku Hof​f​mannprzed trze​ma laty. Aron wspo​mniał już o tym, kie​dy za​dzwo​nił do Tra​vi​sa z proś​bąo wspar​cie. Aron był w Las Ve​gas na tur​nie​ju po​ke​ro​wym i uży​wał szma​rag​du jakodo​dat​ko​we​go za​bez​pie​cze​nia. Nie​ste​ty, po​zo​sta​li gra​cze nie​ko​niecz​nie prze​strze​-ga​li pra​wa.– A jed​nak na​dal chcesz z nimi grać w po​ke​ra – mruk​nął Tra​vis. – Je​że​li wła​ma​niejest dla nich na po​rząd​ku dzien​nym, to coś mi pod​po​wia​da, że nic ich nie po​wstrzy​-ma przed oszu​ki​wa​niem.– Nie ma do​wo​dów, że Hof​f​mann czy któ​ry​kol​wiek z uczest​ni​ków sta​li za tym.– Ra​cja – za​kpił Tra​vis. – To przy​pa​dek, że do​cho​dzi do wła​ma​nia, kie​dy graszz nimi o dużą staw​kę.– Szma​ragd wyj​mo​wa​ny jest z sej​fu, tyl​ko gdy gram o duże staw​ki. Szma​ragd, któ​-ry masz w kie​sze​ni, to moje za​bez​pie​cze​nie.– I twój ta​li​zman – do​dał Tra​vis. Prze​sąd​na na​tu​ra Aro​na spra​wi​ła im tyl​ko wię​cejpro​ble​mów.– To też. – Aron za​my​ślił się. – Gdy​bym go nie miał, kie​dy ucie​ka​li​śmy z tej wio​skinad Ama​zon​ką…Tra​vis prze​wró​cił ocza​mi. Dla​cze​go jego przy​ja​ciel tak bar​dzo ufał ka​mie​nio​wi?– To i tak ja bym cie​bie ura​to​wał.– Tak, ale czy jesz​cze był​bym w ca​ło​ści? Nie wia​do​mo. – Aron wy​pro​sto​wał się. –W każ​dym ra​zie mia​łem przy so​bie szma​ragd, gdy było to waż​ne. Mia​łem go, gdypo​zna​łem Dia​nę.– Mia​łem go, kie​dy się z nią oże​ni​łem – do​koń​czył Tra​vis za przy​ja​cie​la. – Dzi​więsię, że nie do​da​łeś go do jej pier​ścion​ka za​rę​czy​no​we​go.– We​dług niej szma​ragd w pier​ścion​ku za​rę​czy​no​wym to pech.– No, to nie moż​na.– Ra​cja. Ale kie​dy wy​gram tę par​tię po​ke​ra, to ku​pię jej coś ład​ne​go. Wi​dzia​łemna wy​sta​wie na​szyj​nik…Tra​vis uniósł bu​tel​kę z pi​wem i za​marł, kie​dy zo​ba​czył ko​bie​tę, któ​ra we​szła doka​sy​na. Ubra​na w ob​ci​słą nie​bie​ską su​kien​kę i szpil​ki wy​róż​nia​ła się po​śród T-shir​-tów i dżin​sów. Le​ni​wie po​wiódł wzro​kiem po jej cie​le. Zre​flek​to​wał się, kie​dy zo​ba​-czył, co ma w ręku. Za​miast mar​ko​wej to​reb​ki albo ma​łej tor​by po​dróż​nej trzy​ma​ławie​ko​wy ple​cak.Po​wo​li od​sta​wił piwo. Na​ra​sta​ła w nim cie​ka​wość. Spoj​rzał na jej twarz i po​czułw ser​cu gwał​tow​ne po​ru​sze​nie. Mia​ła na​tu​ral​ną uro​dę. Nie po​trze​bo​wa​ła moc​ne​goma​ki​ja​żu.Ko​bie​ta od​gar​nę​ła do tyłu wło​sy. Jej su​kien​ka na​cią​gnę​ła się przy tym ru​chu, pod​-kre​śla​jąc ła​god​ne krą​gło​ści. Ści​snę​ło go w doł​ku, kie​dy zo​ba​czył dłu​gie, na​gie nogi.Za​ło​żył​by się, że są gład​kie jak je​dwab. Cie​płe i sil​ne. Za​sta​na​wiał się, jak by tobyło, gdy​by go cia​sno nimi oplo​tła.– Nie na​le​ży do two​jej ligi – ode​zwał się Aron.To praw​da, ale Tra​vis nie mu​siał igno​ro​wać tej ko​bie​ty.– Dia​na jest spo​za two​jej ligi, a patrz, co się sta​ło – od​parł szorst​ko.– Dia​na jest inna. A ta ko​bie​ta? Wy​so​kie kosz​ty utrzy​ma​nia. Ta​kie ko​bie​ty całyczas wi​du​ję w ka​sy​nach. Wi​dzisz, jak jest ubra​na? Jak nie pa​su​je do in​nych? Po​lu​jena na​dzia​ne​go go​ścia.Tra​vis po​krę​cił gło​wą i od​pro​wa​dził wzro​kiem ko​bie​tę wzdłuż rzę​du au​to​ma​tów.Wno​si​ła świe​że po​wie​trze do tego ki​czo​wa​te​go ka​sy​na. Roz​glą​da​ła się i ob​ser​wo​-wa​ła wszyst​ko. Roz​po​znał to spoj​rze​nie. Była go​to​wa na co​kol​wiek.– Nie, ona szu​ka eks​cy​ta​cji.Ale ja​kiej? Ple​cak su​ge​ro​wał przy​go​dę, ale nie wy​da​wał się na​tu​ral​ny. Jej butykrzy​cza​ły, że szu​ka za​ba​wy, ale ob​cią​ga​ła su​kien​kę, jak​by się wsty​dzi​ła, że jest takakrót​ka.– Szu​ka wy​twor​ne​go ży​cia – po​pra​wił Aron. – Fi​nan​so​we​go bez​pie​czeń​stwa.Dwóch rze​czy, któ​rych nie masz.– Do​sta​nę gru​bą kasę za opie​kę nad szma​rag​dem – przy​po​mniał ko​le​dze. Zro​bił​byto za dar​mo, żeby mu po​móc, ale Aron na​le​gał. To był je​dy​ny po​wód, dla któ​re​goTra​vis od​wie​dził miej​sce ta​kie jak Las Ve​gas.– Któ​rą wy​dasz na wspi​nacz​kę na wul​ka​ny w In​do​ne​zji. Stra​ta pie​nię​dzy, moimzda​niem.Tra​vis nie​chęt​nie od​wró​cił wzrok od ko​bie​ty.– Mó​wisz tak, bo też chcesz je​chać. Dia​na ci nie po​zwo​li, co?– Ona się o mnie mar​twi – od​parł z uśmie​chem Aron. – A mi się to po​do​ba.Tra​vis zmarsz​czył czo​ło. Już dłu​go nikt się o nie​go nie mar​twił. Kie​dyś tak wo​lał.Wy​cho​wa​ła go mat​ka, któ​ra wi​dzia​ła nie​bez​pie​czeń​stwo za każ​dym ro​giem, a onchciał swo​bo​dy. Lecz myśl o uko​cha​nej, któ​ra dba o nie​go, nie była aż tak przy​tła​-cza​ją​ca.– Wiesz – mó​wił Aron – gdy​byś prze​stał wy​da​wać na przy​go​dy, a za​czął in​we​sto​-wać, mógł​byś żyć wy​god​nie.Zno​wu to sło​wo. Wy​god​nie. To pu​łap​ka. Jak jest ci wy​god​nie, to bo​isz się ry​zy​ko​-wać. Bro​nisz tego, co masz, za​miast szu​kać tego, cze​go chcesz.– Miał​byś na​wet szan​sę z taką ko​bie​tą.– Mogę ją mieć te​raz – oznaj​mił Tra​vis, igno​ru​jąc wy​buch śmie​chu Aro​na i szu​ka​-jąc wzro​kiem bru​net​ki w mrocz​nym ka​sy​nie. Zwró​cił uwa​gę na dwóch męż​czyznprzy au​to​ma​tach wrzu​to​wych. Nie było ich wcze​śniej. Za​uwa​żył, że gra tyl​ko je​den [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kosz-tkkf.pev.pl
  •